literature

Koniec musi byc spektakularny

Deviation Actions

FalseorTrue's avatar
By
Published:
2.3K Views

Literature Text

Przytulił się do rozgrzanej blachy, ignorując nieznośny gorąc. Czuł jak ziemia drżała pod jego skulonym ciałem – widział podskakujące kamyczki, na kilka sekund przed tym, jak zacisnął powieki i zagryzł wargi, niemal je przebijając. Daleki wybuch odbił się silnym podmuchem, rozwiewającym jego skołtunione włosy. Wstrzymał oddech na samą myśl o potędze, jaką musiało mieć w sobie to maleństwo, które właśnie uderzyło w oddalone o wiele kilometrów miasto. Skąd wiedział gdzie użyto tego nowego wynalazku, zwanego UBANE? Poczuł nieznośny uścisk w klatce piersiowej. Syknął i niemalże zwymiotował z bólu, który ścisnął jego serce w rozgrzanym imadle. Skulił się niczym zaszczute zwierzę i wgryzł zęby w zagięty rękaw prowizorycznego munduru, który bardziej przypominał w tym momencie szmatę. Bolesne szpileczki rozrywały jego klatkę piersiową na setki, tysiące kawałeczków – czuł, jak gdyby w jego żyłach nie płynęła już krew, a płynne, rozgrzane żelazo, paraliżujące członki i powoli docierające do otępiałego mózgu. Jakaś dłoń spoczęła na jego rozdygotanym ramieniu i mocno je ścisnęła. Prawie, jakby chciała zatrzymać mężczyznę, nie pozwolić mu na stracenie przytomności czy popełnieniu w szale głupoty.
- Uspokój się. Uspokój, do cholery!
Gdyby to jeszcze było takie proste. Do mózgu mężczyzny dochodziły tylko strzępki informacji ze świata zewnętrznego – możliwe, że nie zarejestrował wielu przekleństw i nakazów kompana, które wypluwał z siebie z szybkością karabinu maszynowego. Cała jego uwaga skupiona była na fali bólu, powoli spadającego do rangi ,,da się znieść, ale kurwa zaraz wyrzygam jelita”.
- To nie musiało być to, co myślisz! Słyszysz mnie?! To nie było to!
Kiedyś słyszał, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Kiedyś nawet w to wierzył. Ale to było kiedyś. Przeszłość, która właśnie została starta porządnym wybuchem. Porzucone zamierzchłe czasy, które jeszcze dwieście lat temu było wszystkim, co posiadał. Były powietrzem, którym oddychał, wodą, którą pił, ludźmi, których spotykał. Dwieście lat. Tak niewiele, a tak wiele zmieniło. Przecież tylu to przewidywało. Wybuch następnej wojny nie był żadną niespodzianką, wręcz jej wyczekiwano.
- Felek, kurwa mać!
Odetchnął, co brzmiało jak charknięcie zmieszane z zakrztuszeniem. Uniósł głowę i wlepił nieznośnie pusty wzrok w osobę przed sobą. W osobę, którą jeszcze trzy wieki temu nazywał swoim wrogiem. Suka historia znowu pokazała, na co ją stać.
- Oszczędź sobie, Gilbert. – Na policzkach wyraźnie było widać ścieżkę, którą wyżłobiły w brudzie łzy. Jednak teraz jego oczy były już suche i tak martwe, jak ludzie, których pochłonęła właśnie wojenna zawierucha. – Warszawy już nie ma.

*

Szczupła postać leżała w rowie, pokrytym żółtą, zwiędłą trawą. Przyroda płakała, czując niebywałą empatię do mężczyzny – oddawała niemy hołd, płonąc nieubłaganym słońcem w zenicie. Zakrwawione wargi poruszały się raz po raz, jednak nie wypuszczały żadnego słowa. Głowa pulsowała tępym bólem, a płuca ledwo dawały radę czynić swoją powinność, czego powodem mogło być złamane żebro. Jedno, dwa… a może żadne. Może to tylko cierpienie odbierało zdolność oddechu, jak gdyby próbując zadać jeszcze więcej bólu? Wstrząsnął nim suchy kaszel. Przewrócił się z wysiłkiem na bok, sycząc i pokasłując na zmianę. Po chwili poczuł metaliczny smak w gardle, który znalazł ujście w splunięciu krwią. Otępiałe myśli naturalnie wygenerowały parszywe przekleństwo, tyczące się reakcji własnego ciała.
Czy wiedział, co się właśnie stało? Nie, ale się domyślał. Strzępki wizji niebywale jasnego światła pojawiały mu się przed oczami, przynosząc ze sobą kolejne fale bólu. Gdyby jeszcze wierzył w Boga, to by się do niego pomodlił. Ale przestał wierzyć. Feliks, ten kłamca, który zakorzenił w nim wiarę, kolejny raz się pomylił, Bóg też musiał być tylko jego dzikim wymysłem. Ostoją, która pozwalała wyzbyć się niewygodnych wyrzutów sumienia i żyć dalej, nie czując winy.
Feliks, z jego cholernymi pomysłami, które sprowadziły na nich w końcu zagładę.
Płuca nagle ustąpiły, pozwoliły wziąć głęboki oddech, aż pojaśniało mu przed oczami. Dawno nie czuł takiego szczęścia na ten naturalny odruch. Wdech, wydech, wdech… jakie to cudowne uczucie. Jakbyś był swym panem Życia i Śmierci, a dłuższym zatrzymaniem własnych reakcji mógł skończyć tułaczkę po świecie. Ah, nie. Jemu nie przysługiwał ten pieprzony przywilej.
Podniósł się powoli do siadu, uważnie sprawdzając czy nie ma nic jednak połamanego. W tej sytuacji decydowało to o jego dalszym postępowaniu. Nie mógł się wiecznie smażyć pod wielkim słońcem. Głowa zapulsowała tępym bólem, klatka piersiowa się do niej przyłączyła. Mężczyzna zacisnął powieki i palce na brudnym materiale spodni.
- Wil…no…

*

Siedzieli przy maleńkim ognisku, które ledwo, co udało się im rozpalić. Zapałki za bardzo drżały w dłoniach, a wyuczone ruchy stały się tak nie naturalne, że aż awykonalne. W końcu albinos z gniewnym przekleństwem na ustach wzniecił iskrę, którą skwapliwie odpalił ułożony stos stożkowy. Co za piękny symbol. Mały płomyk w mrocznym świecie, który mógłby wzbudzać nadzieję, gdyby nie to, jak bardzo ułatwiał wrogom wpakowanie im kulki w łeb. Nie mieli jednak wyboru, noce były cholernie chłodne. Klimat się zmieniał, za dnia żar lał się z nieba, aby nagle ustąpić przed lodowatym nocnym powiewem. Feliks szturchał patykiem jego maleńkie odpowiedniki, wesoło padające ofiarą ognia. Jeden węgielek, drugi węgielek, dorzuć chrustu, bo gaśnie. Trzeci węgielek, czwarty węgielek rozsypał się w popiół. Z popiołu powstaniesz, w proch się obrócisz. Stare słowa ogarnęły jego myśli i jeszcze bardziej wprowadziły w osowiałość.
Gilbert obserwował jego zabiegi. Mechaniczne ruchy, niemające właściwie żadnego sensu. Jednocześnie miał przedziwne uczucie, że gdyby Feliks przestał to robić, straciłby jedyną wiadomą w tym świecie, ogarniętym chaosem. No, może drugą. Pierwszą był stary karabin, który udało Polakowi się zwędzić z podróżnego obozu, który mijali. Taki prezent w tych czasach był jak cud i niespodziewana łaska. Albinos wiedział, że chyba nigdy nie da rady spłacić długów, jakich ostatnimi czasy zaciągnął u Feliksa. Ale nie mógł teraz o tym myśleć. Przyszłość, w której miałby możliwość spłacić cokolwiek była tak odległa, że aż nierealna. Gilbert nie pierwszy raz czuł się, jakby był zawieszony w miejscu i w czasie. Kiedyś, kiedy stracił państwo, czuł dokładnie to samo. Świat biegł do przodu, podczas gdy on stał nieruchomo i nawet nie miał dosyć siły, by spojrzeć w tył.
- Nie myśl.
Prusak uniósł pytający wzrok na twarz Felka. Ten nadal patrzył w ogień.
- Nie patrz w tył, bo się wypieprzysz i pociągniesz mnie za sobą, a tego bym, tak jakby, nie chciał. – Rzekł, wrzucając większe polano do ogniska. Przygasło na chwilę, aż w końcu ogniste języki posiadły drewno, wzniecając silniejszy płomień. Prusak przewrócił oczami, jednocześnie ciesząc się nieco w duchu. Polak w końcu wypowiedział zdanie z więcej niż jednym orzeczeniem. Od czasu zrównania jego ukochanej Warszawy z ziemią, stał się milczący i wybuchowy. Na prawdę. Dwa dni wcześniej opieprzył Gilberta za sikanie pod wiatr.
- Ty mi nie wyjeżdżaj z życiowymi tekstami, tylko wyciągaj koce. Spać mi się, cholera, chce. – Wyburczał, pocierając dłonie o siebie. Skórzane rękawiczki wymienił ostatnio na dwa bochenki prawdziwego chleba. Co z tego, że nieco nadgryzionego przez szczury? Oczywiście, nie przyznał się do transakcji Polakowi. Jeszcze ten gotów pomyśleć sobie niewiadomo, co…
Istotnie, Feliks wyciągnął ze swojego wypchanego plecaka dwa grube pledy. Towar na wagę złota. Rzucił jeden Gilbertowi, samemu opatulając się szczelnie i przysuwając do ognia. Mróz szczypał go w nos i dłonie.
- Wiesz co, Gilbert? – Rzucił po chwili ciszy. – Musimy znaleźć Torisa. Bezzwłocznie.
Albinos się tego spodziewał. Od początku ich wspólnej wyprawy wiedział, że w końcu ich bezsensowna włóczęga przekształci się w poszukiwania przyjaciela Polaka. Lepsze to, niż nic.
- Myślisz, że go nie przyszpiliła? Wysłała za nami agentów po całym świecie, skąd wiesz…
- Wiem. Po prostu. Musisz się zdać na mój instynkt.

*

Uniesienie wyprostowanej dłoni i przykucnięcie były chyba najbardziej wymownymi czynnościami, jakimi Gilbert mógł Polaka zaszczycić. A uzupełnienie symbolu zaciśnięciem pięści oraz wyprostowaniem wskazującego i małego palca były tylko formalnością. Wróg. Szlag by to wszystko. Feliks powoli i spokojnie przylgnął do drzewa, wyczekując. Idą w ich stronę czy po prostu przechodzą? Wiedzą, gdzie są? I najważniejsze – czy to w ogóle ich szukają? W tym momencie blondyn pytania odstawił na bok, spostrzegłszy zagrożenie. Dwóch żołnierzy, którzy wyglądaliby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie jedno. Kozaki z czerwonymi obwódkami. A jednak, jakoś ich namierzyła. Feliks ostrożnie wyjął z kieszeni cienki drut i czekał tak, jak drapieżnik czeka na zwierzynę. Puls mu nieznacznie przyspieszył, kiedy kiwnął głową do Gilberta. Oczekiwali.
Nie trwało to długo. Dwa sprawne i bezszelestne kroki wieloletnich zabójców, zaciśnięcie pętli wokół szyi i już mieli trupy. Nie mogli ryzykować wyciągania informacji, za duże niebezpieczeństwo. Zawlekli żołnierzy do bardziej spadzistego terenu. Polak zerwał z ich butów czerwone oznaczniki, po czym zepchnęli ich w ciemność. Feliks z satysfakcją pomyślał, że o dwóch mniej w tej wielkiej grze. Pokaże jej, co to znaczy zadzierać z Łukasiewiczem. Teraz był tylko zemstą – posiadła go całkowicie. Ten, który zawsze uważał się za mesjasza narodów, w końcu zapałał tak gorącą chęcią odpłacenia za czyny, że ledwo nad tym panował. Pękło w nim coś ważnego. Nazwalibyśmy to prawdopodobnie człowieczeństwem.
- Felek – szept, który mógł równie dobrze zostać odebrany jak szelest liści dobiegł go z lewej. Pokiwał głową, ostatni raz spojrzał w dół, uśmiechnął się nieludzko i podążył za towarzyszem, wsuwając powoli czerwone taśmy do kieszeni.

*

Brunet odetchnął głęboko i przystanął. Znajdował się na totalnym pustkowiu. Dookoła nic, tylko porzucone pola. Ludność opuściła już dawno te tereny, uciekali jak tylko dotarły do nich pogłoski. Nieliczni, dla których prawdziwszy był dom niż plotki, zostali. Litwin nie chciał wiedzieć, co się z nimi stało. Naprawdę nie chciał. Ale jak mógł zignorować trupa, żałośnie dyndającego na drzewie, które minął pół kilometra wcześniej? To, co zostało z tej osoby już właściwie nie przypominało człowieka – krwawa miazga zamiast twarzy, puste oczodoły, powyłamywane palce ze stawów, nogi wygięte pod dziwnymi kątami. I długie nacięcie, poszerzające makabrycznie uśmiech wisielca. Torisa przed zwymiotowaniem uchronił tylko i wyłącznie pokaźny wiek. Widział już zbyt wiele. A jeszcze wiele miał zobaczyć.

*

Jezioro było dla nich jak sawanna na pustyni. Czyste, nie wyglądało na skażone czymkolwiek, jakby do nich wołało. Polak szturchnął towarzysza z namaszczeniem, nie próbując niszczyć tej podniosłej chwili głosem. Spojrzeli na siebie i niemalże równocześnie rzucili w stronę jeziorka. Wpadli w nie, śmiejąc się jak małe dzieci, które dostały cukierka. Woda? Tyle? Czysta?! Tego to już dawno nie widzieli! Aż dziwne, że dało radę przetrwać! Feliks westchnął głęboko, czując przyjemny chłód. Zdjął plecak i odrzucił go na brzeg, coby nie rozmoczyć prowiantu. Obmył twarz, którą wykrzywił uśmiech zadowolenia. Woda wokół prawie natychmiast zabarwiła się na ciemny kolor, ale tym akurat się nie przejmowali.
I nagle… Gilbert był pod wodą. Feliks by się tym w sumie nie przejął za bardzo, gdyby nie to, że jego towarzysz przed zniknięciem pod taflą wody wymachiwał dziko rękoma. Polak zmarszczył brwi, niezdecydowany, co robić. A jak Gilbert tylko sobie z niego żartuje i zaraz wypłynie, z tym jego ironicznym śmiechem? Potrzepał głową i dla pewności zanurkował, żeby poszukać kompana. To była dobra decyzja. Prusaka na dno ciągnęło… coś. Obła głowa bez twarzy, humanoidalne dłonie, zaciskające się morderczo na pruskich kostkach, podłużne blade ciało. Feliks nigdy nie widział czegoś takiego i w pierwszym momencie nie miał zielonego pojęcia, co zrobić. Wyglądało potwornie, jak z jakiegoś filmu science fiction, które Alfred wydawał u siebie przed wojną. Otrząsnął się, by w ułamku sekundy wychynąć z jeziora i rzucić się do plecaka. Wyszarpnął z niego podłużny nóż, złapał go w mocnym uścisku, a wpadłszy z powrotem do wody zaczął gwałtownie płynąć w ślad za potworem i Gilbertem. Okazało się, że jeziorko nie było aż takie płytkie, jak myślał na początku. Brzeg oddalał się coraz bardziej, a dna nadal nie było widać. Feliks przyspieszył, niemalże rozpaczliwie młócąc rękoma. Prusak był jego najbliższym kompanem i tak trochę jakby… przyjacielem. Zakopali topór wojenny wraz z rozpoczęciem nowej wojny. Wiedzieli, że musieli działać razem, ponieważ w pojedynkę długo by nie pożyli. Na początku było bardzo nieciekawie – stare polskie przywary i pruska pycha za nic w świecie nie chciały się nawzajem znieść. Z czasem jednak Feliks przestał wyciągać stare sprawy, które tylko on mógł spamiętać, a Gilbert nie wywyższał się przy każdej najmniejszej czynności. Okazało się, że mogli współpracować i to całkiem owocnie. Razem przecierpieli głód, chłód, ataki i zniszczenie stolicy Felka. A teraz Prusak szedł na dno i chyba już stracił przytomność. Blondyn zmniejszył jeszcze bardziej dzielącą ich odległość, przy okazji zaczynając odczuwać brak powietrza. Potwór zwrócił w jego stronę łeb i rozwarł szczękę, w której roiło się od maleńkich, igiełkowatych ząbków. Zielone oczy rozwarły się w zdziwieniu i w strachu, ale to go nie spowolniło. Wyciągnął wolną dłoń w stronę bladej ręki Gilberta i chwycił ją mocnym uściskiem. Stworzenie szarpnęło, a napotykając opór charknęło w jego stronę przerażająco i wyciągnęło w jego stronę łapę. Na to Polak czekał. Szybkim ruchem skaleczył blade ciało, z którego zaczęła wypływać granatowa maź. Chyba się tego nie spodziewało, ponieważ zdezorientowane zamarło. Feliks wykorzystał szansę maksymalnie – dźgnął je w tors, by od razu zacząć płynąć do powierzchni, nie odwracając się. Prusak ciążył mu niemiłosiernie, a przed oczami zaczynały pojawiać się mroczki. Miał głęboką nadzieję, że to zwierzę odczepiło się i nie spróbuje już atakować. Na kolejną potyczkę już nie posiadał energii. Światło było coraz bliżej – zdawałoby się, że można wyciągnąć po nie rękę i je schwytać. Zacisnął mocniej dłoń na pruskim nadgarstku i włożył resztkę siły w ten ostatni odcinek.
Przeżyć, nie dać się. Muszą zrobić jeszcze dużo rzeczy, nie mogą umrzeć w taki głupi sposób. Nie dadzą jej satysfakcji ze swojej śmierci. Jeszcze nie.
Pierwszym oddechem się cudownie zachłysnął. Tą chwilę zapamięta na bardzo długi czas, małe rzeczy cieszą po stokroć bardziej. Jednak zadumę musiał odłożyć na później. Wywlekł nieprzytomnego kompana z wody i opadł obok, ciężko wciągając powietrze. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że byłoby całkiem dobrze, gdyby i Prusak oddychał. Uklęknął przed Gilbertem, by rozpocząć masaż serca. Jedno pchnięcie, drugie, trzecie. Nic.
- Żyj.
Następne i następne. Złość zaczęła brać Feliksa w posiadanie.
- Żyj, do cholery!
Adrenalina dodała mu dodatkowej energii do ratowania pruskiego życia. I wtedy, kiedy już zaczynał zwalniać, a groźby stały się bardzo głośne, właśnie wtedy Gilbert zakrztusił się wodą z płuc i się obudził. Feliks spojrzał na niego, odrzucił z ulgą głowę do tyłu i przetarł twarz dłonią.
- Jak pierdzielę, już nigdy nie wejdę do jeziora. – wycharczał Prusak. Blondyn opadł na bok, nie znajdując już w sobie ani grama siły.

*

- Nie rozumiem, po co to robisz. – Gilbert dorzucił polano do ogniska. – Przecież to bez sensu.
Feliks tego nie skomentował, tylko dalej marnował swoją dzisiejszą porcję chleba.
- Nic ci to nie da. Gdyby Bóg istniał, to byś teraz siedział w swoim domu w Warszawie i popijał pieprzoną herbatę, a nie szlajał gdzieś po świecie, bez stolicy i bez perspektyw.
Polak przewrócił oczami, kończąc przy okazji swoje małe dzieło. Różaniec z chleba. Widział takie wiele lat temu i zawsze czuł respekt przed osobami, które je wykonywały. To oznaczało, że ich wiara była silniejsza niż ludzkie przywary i potrzeby.
- To generalnie moja sprawa czy wierzę, czy nie. Poza tym, twoja teoria przerażająco dokładnie pokrywa się z jej słowami, nie uważasz? – rzucił Prusakowi bystre spojrzenie i oparł się o drzewo za sobą. Ogień odbijał się w jego zielonych oczach i sprawiał wrażenie, jakby płonęły. – Cytuję; ,,Boga nie ma. Gdyby istniał, uchroniłby świat od polskiej zarazy, która jak kleszcz zagnieździła się w sercu Europy, by palić, grabić i niszczyć nasz ład.” Podobnie.
Albinos zamilkł na chwilę, analizując jego słowa. Feliks w tym czasie wyciągnął przed siebie nogi i spojrzał w niebo, na którym mieniły się gwiazdy. Gdyby miał umrzeć, to chciał to zrobić patrząc właśnie tam. Niezamknięty w obskurnym pomieszczeniu, ani przywalony gruzem. Posiadając tą namiastkę wolności, którą niebo oferuje. Rozwinąć skrzydła, jak ten biały orzeł i lecieć, lecieć w dal, nad Warszawę, nad te gruzy, nie. Nad piękne miasto, z tradycjami, odbudowane kolejny raz, z jeszcze większą dokładnością niż kiedyś. Przysiąść na budynku i obserwować małe kropeczki ludzi, wiecznie dokądś spieszących. Nikt nie spojrzy w górę, nie zauważy orła, nie zadziwi się. Ale to nic. Bo orzeł jest patrzeniem i słuchaniem. Czuciem, myśleniem, wiecznością i wolnością. Nie potrzebuje posłuchu, przecież sam z siebie jest, a żyje dzięki wierze. A wiara nie pochodzi z patrzenia.
- W takim razie, dlaczego na to pozwala? – Gilbert rzucił myśl, tak samo jak właśnie rzucił chrust w ogień. Teraz przyszła kolej na zastanowienie Polaka.
- Widocznie oddziela ziarno od plew.

*

Zaczęli się zbierać po dłuższym odpoczynku. Gilbert złapał jakieś paskudne uczulenie – tereny Nowych Prus były podpalane. Felek wykorzystał swoje znachorowe zainteresowania i sklepił z babki lancetowatej oraz jakiejś rośliny, której nazwy Prusak nie mógł wymówić, a co dopiero zapamiętać, okłady, którymi obłożył albinosa ze wszystkich stron. Ten kręcił na początku nosem, ale po jakimś czasie okazało się, że działa – ból został złagodzony, a czerwone bąble powoli schodziły. Polak chodził nadęty jak paw i kazał się nazywać doktorem naczelnym, z czego Prusak się skwapliwie śmiał.
- Zniknie Warszawa, tak jawa, jak sen – zanucił, upychając swój zwinięty koc do plecaka i odgarniając niecierpliwie włosy. Wyciągnął dłoń po koc Prusaka. – Życie to nie zabawa, dobrze to wiem.
- Co to jest? – zapytał Gilbert, rzucając mu owy pled, zwinięty ciasno, jak na żołnierza przystało.
- Generalnie to, tak jakby, koc. – Prusak przewrócił oczami i posłał mu niezadowolone spojrzenie. Felek zrewanżował się uśmiechem.
- Wiesz, że nie o to mi chodziło. Co nuciłeś, hę? – szturchnął go w bok.
Polak zastanowił się, co pokazywał koniuszek języka, wypchnięty w kąciku ust. Zmarszczył lekko brwi, dokładnie przeszukując pamięć.
- Lata 80 XX wieku – uśmiechnął się z zadowoleniem. – Zespół się nazywał Lady Pank. Piosenka Stacja Warszawa. Nienawidziła tego zespołu, wiesz? – figlarne iskry pojawiły się w zielonych oczach – Mówiła, że beznadziejna nuta. Jak dla mnie po prostu zazdrościła mi muzyków.
Prusak zaniemówił. Spojrzał na niego uważnie.
- Ty… ty to jeszcze pamiętasz? – był pełen podziwu. On miewał czasem problemy z przypomnieniem sobie czegokolwiek sprzed Wojny Podziału, która przecież miała miejsce w połowie XXI wieku!
- A czemu miałbym nie pamiętać? Ta muzyka jest ponadczasowa! Jeśli miłość coś znaczy to musi dać znak. – Dośpiewał, zarzucając plecak na plecy. Miał całkiem przyjemny głos, którego się miło słuchało. – Kiedyś też to zobaczysz, powiesz mi tak! Zniknie Warszawa tak jawa, jak sen. Życie to nie zabawa, dobrze to wiem! – W polskim uśmiechu można było wyczytać wszystko. Nie na oczy należało się patrzeć, próbując go poznać. Po najbardziej spektakularnym upadku państwa, musiał się nauczyć wyłączać z oczu emocje. Udało mu się doprowadzić do perfekcji manipulowanie mimiką. Ale właśnie to wykrzywienie ust mogło go zdradzić we wszystkim – pokazywał w nim tyle siebie, że można było czytać jak z otwartej księgi. Trzeba tylko umieć.
- Ładne – przyznał Gilbert, również biorąc swój bagaż. – W którą stronę teraz?
Polak podparł boki i spojrzał w górę, na korony drzew, przez które prześwitywało słońce. Minął miesiąc od zniszczenia jego Warszawy. Prawie powrócił do normy, tylko częściej niż kiedyś popadał w zadumę i stawał się agresywny w mało wyczekiwanych momentach. Ale wesoły blondynek, skaczący niegdyś po złocistych polach nadal w nim tkwił. Gilbert miał wrażenie, jakby na zawsze miał takim pozostać – nieważne jak wiele okropności przyjdzie Polakowi w życiu zobaczyć.
- Wiesz co? Przed siebie!
Udało się... 7 stron A4 ; ; tak dumna to z siebie jeszcze nie byłam ; ;

Co do opowiadania... na razie nie mogę dużo powiedzieć (: Podpowiem tylko, że jest XXIII wiek i od naszych czasów dzielą nas dwie wojny - reszty dowiecie się później jeśli uda mi się jeszcze coś kiedykolwiek do tego napisać

A i podkreślam, że Felek i Gilbert tutaj są tylko i wyłącznie przyjaciółmi - moje wcześniejsze ff ani trochę nie są z tym powiązane (:

Nikt nie betował... wszelkie błędy przyjmuję na klatę!

A teraz idę spać ;_;
© 2013 - 2024 FalseorTrue
Comments23
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Tuskaffka's avatar
Gilber zaglibisty, a Feliks to już w ogóle totalnie. Proszę, pisz dalej, pragnę więęęcej~